Z Bogiem #36: Moc w słabości się doskonali. A nawet w wielu.

- Jeśli nie potrafisz, nie pchaj się na afisz - oznajmiła mądrość ludowa.
- Spróbować nie zaszkodzi - odparłam.

Ktoś mądry napisał kiedyś, że człowieczeństwo to suma naszych wad i porażek. Mam dziwne wrażenie, że chciał mnie pocieszyć. Mnie i moją mamę, która śmiała się, że uwielbiam się zapisywać, niekoniecznie tam, gdzie trzeba.
Popieram całym moim serduszkiem <3
Rzeczywiście, mając jakieś czternaście lat, postanowiłam odwiedzić zajęcia recytatorskie prowadzone w pobliskim Domu Kultury. W podstawówce co jakiś czas organizowano okolicznościowe apele i zawzięcie wybierano mnie do wyrecytowania wiersza. Podejrzewam, że nauczyciele kierowali się wtedy zachowaniem uczniów i  ich pilnością (tu jeszcze nie wypadałam tak źle), traktując udział w przedstawieniu jako swego rodzaju wyróżnienie. Zresztą jakżeby inaczej do obsady trafiło dziecko, które nie dość, że niewyraźnie mówi, to dopiero niedawno nauczyło się wymawiać "r"? Omamiona szkolnymi sukcesami, oczami wyobraźni widziałam się już na scenie, jednak zamiast nowych możliwości odkryłam tylko, że mam ściskoszczęk i nie chce mi się ćwiczyć pięknej wymowy. Zamierzałam już zrezygnować, lecz pewnego dnia wyszłam z zajęć wyjątkowo zadowolona, jak to się już od dawna nie zdarzyło. Postanowiłam zostać, ale z marnym skutkiem. Niechęć wróciła. I wtedy dotarła do mnie przyczyna tamtej radości: w celu wybrania tekstu, którego miałabym się nauczyć, pan instruktor uruchomił swój laptop, na który miał ściągnięte kilkadziesiąt - albo i kilkaset - książek. Na widok literek aż mi się oczy zaświeciły, jednak na swoje nieszczęście nie skojarzyłam tego z książkami, ale w końcu moje neurony się spotkały, pomachałam Domowi Kultury na pożegnanie i znów zostałam sama, bez pomysłu, w czym by się tu odnaleźć. Wyniosłam przynajmniej z zajęć jeden sukces - pewnego dnia instruktor znalazł w szufladzie zabłąkaną kserówkę i nie mógł sobie przypomnieć z jakiej książki ona pochodzi. Zerknęłam zaciekawiona. Numer strony był napisany charakterystyczną czcionką, przywodzącą na myśl cywilizację przyszłości. Coś mi się kojarzyło... wystarczyło, że uniosłam lekko wzrok, a jedno zdanie sprawiło, że uzyskałam pewność.
- Och - westchnęłam - To są "Igrzyska Śmierci". Druga albo trzecia część.
(tak naprawdę, znałam wtedy tylko pierwszy tom, który niezbyt przypadł mi do gustu, ale potrafiłam stwierdzić, że wydarzenia przedstawione na kartce z niego nie pochodziły)
Na przestrzeni wszystkich zajęć, ten jeden raz udało mi się zdziwić pana Aleksandra.
Odkąd nauczyłam się pisać, zdążyłam się zapisać na zajęcia taneczne (po pewnym czasie szłam na nie z dużą niechęcią, bo odkryłam, jak męczące potrafią być niektóre układy), plastyczne (na nich akurat świetnie się bawiłam, choć reszta grupy była ode mnie ładne parę lat młodsza, ale doprawdy, świetnie się razem bawiliśmy), salsę (zrezygnowałam po pierwszych zajęciach, pozostałe uczestniczki tańczyły i zgrabnie machały bioderkami, a ja większość czasu krążyłam w kółko albo w inny sposób myliłam kroki, zastanawiając się gorączkowo, jakie trés-trés, czy podobne mambo-jambo - a może mango-jambo? Mylą mi się te nazwy - teraz wykonujemy i choć z początku zamierzałam tam wrócić, a do tego czasu zapamiętale ćwiczyć, by pokazać, że jak chcę, to potrafię, jednak ostatecznie stwierdziłam, że to nie najlepsza motywacja) i samorządu klasowego (zdołałam stworzyć plan jednej wycieczki, potem już raczej nie angażowano mnie do żadnych zadań, choć w dużym stopniu pomagałam samorządowi - odrabiałam matematykę). Kiedyś chciałam zapisać się na kurs gry na gitarze, jednak kiedy tłumaczyłam sens mojego zamiaru, mama znalazła pogryzione przez psa własne spodnie, które powinnam schować wychodząc z domu. Na tym skończyły się marzenia o świetlanej karierze muzyka, nostalgiczne wizje piosenek przy ognisku do wtóru mej gitary... przyszedł czas skupienia się na świetlistej przyszłości własnych ubrań.
Ale to nie tak, że nic mi z tych moich zapisów nie przyszło. W trzeciej klasie gimnazjum wystartowałam na przewodniczącą szkoły. To akurat nie było zbyt mądre, zdolności przywódcze mam na niskim poziomie. Ostatecznie uzyskałam 9 głosów - miałabym 10, gdyby jedna z koleżanek przyszła do szkoły, ale już jej wybaczyłam. Trafiłam jednak do sekcji dziennikarskiej. To był strzał w dziesiątkę i dar niebios w jednym. Do moich obowiązków należało prowadzenie kroniki szkolnej (wbrew porzekadłu historii nie piszą zwycięzcy - piszą ją kronikarze!), czyli pisanie i zdobienie artykułów, świetne zajęcie dla humanisty. Tworzyłam także plakaty zapraszające na dyskotekę i proponowałam organizowanie różnych wydarzeń w szkole. To było cudowne. Dlatego wierzę w słowa rapu ułożonego na zajęcia artystyczne (którego i tak w końcu nie przedstawiłam, bo za bardzo się wstydziłam):

Przegrywałam i przegrywam,
padałam na beton i na dywan.
Ale z każdego błędu płynie nauka -
te porażki, które mnie tworzą to moja duma.

(Nawet ta, gdy próbowałam z koleżanką zapisać się do harcerstwa, ale Dom Harcerza okazał się zamknięty, bo - jak to się później okazało - tego dnia nie było żadnej zbiórki. Nauczone doświadczeniem zapytałyśmy o nią znajomego harcerza. Zanotowałyśmy datę... i nie poszłyśmy)
I czyż porażki nie są błogosławieństwem?

Komentarze